Był taki święty Mikołaj
Mróz
skrzypiał pod za dużymi walonkami a zgrabiałe z zimna ręce
chowaliśmy w rękawy. Szliśmy wzdłuż torów zbierając do worka czarne
bryłki węgla które przypadkiem spadły z jakiejś platformy i wszystko
co nadawało się do palenia w metalowym piecyku ustawionym na środku
zatłoczonego wagonu. To było nasze zajęcie przy każdym dłuższym
postoju i okazja do rozprostowania nóg. Nie liczyliśmy dni, bo czas
przestał być istotny, ale mój starszy brat wydedukował, że jest 6.
grudnia 1945 roku i że to dziś chodzi po świecie święty Mikołaj. Ale
cóż, czasy są jakie są i zapewne święty chociażby najbardziej się
starał, nie jest w stanie uszczęśliwić nawet najgrzeczniejszych
dzieci. Nauczyliśmy się już godzić z okrutną rzeczywistością, więc i
ten fakt potrafiliśmy zaakceptować, choć nie ustrzegło to nas od
smutnej refleksji.
Jakaż
była nasza radość, kiedy obok szyny zobaczyłam leżącego dropsa. Nie
rulonik, ale taką jedną czerwoną pastylkę, krążek, który nas
uszczęśliwił bo był od świętego Mikołaja. Widział nas z nieba i dał
znak że pamięta, bo byliśmy grzeczni. To był niemal cud, za który
nie wiedzieliśmy jak dziękować, ale za chwilę zrodził się dylemat:
podzielić się dropsem czy zanieść do wagonu gdzie jest tyle dzieci i
dać mamie żeby sprawiedliwie podzieliła, co było prawie niemożliwe.
Na tyle części? Nie donieśliśmy, co jednak wywołało w nas wyrzuty
sumienia i poczucie winy. Ulżyło nam dopiero gdy zwierzyliśmy się
mamie, a ona nas rozgrzeszyła. Prawdziwego szczęścia doświadczyłam
nieco później, kiedy próbowałam ułożyć się na skrawku paki, który
był moim miejscem do spania. Zobaczyłam tam coś, w co nie mogłam
uwierzyć. Na moim skrawku paki znalazłam lalkę, najpiękniejszą jaką
kiedykolwiek widziałam. Miała ręce, nogi i sukienkę, ale
najpiękniejsza była głowa z różowego wsypu czymś wypchanego i
związanego sznurkiem. Włosy były z rozplecionego sznurka, a twarz!
Poplutym kopiowym ołówkiem namalowane oczy z bardzo długimi
rzęsami, dziurki od nosa i usteczka w serduszko. Nie potrafiłam
krzyczeć z radości, raczej pewnie płakałam ze szczęścia tuląc lalkę
z którą się już nie rozstawałam. Była piękna nawet kiedy kopiowy
ołówek nieco się od przytulania rozmazał.
Dziękowałam świętemu za nieskończoną dobroć. Dopiero po latach,
kiedy przestałam wierzyć w świętego Mikołaja zastanawiałam się jak i
kiedy mama stworzyła najpiękniejszą lalkę świata. Zachowała się
tylko we wspomnieniach i w nich jest ciągle piękna. Transporty,
przeprowadzki, zamieszanie, pozbywanie się rzeczy... nie wiem w
jakim czasie zginęła i gdzie, ale ciągle mam wrażenie że gdzieś
włóczy się po świecie jak „Pyza na polskich drogach” i żyj swoim
życiem, bo takie istoty nie giną bezpowrotnie, żyją chociażby w
pamięci i wyobraźni.
Piszę
to wspomnienie ku refleksji dzieci (może też rodziców) które
oczekują od świętego komputera czy aparatu cyfrowego.
Romana Kaszczyc
|