Krótka opowieść wigilijna

Siedziałam na tobołach w miejscu, w którym nas wysadzono z towarowych wagonów po wielotygodniowej „podróży”. Nie wiedziałam gdzie jesteśmy.
Jak okiem sięgnąć ruiny i zgliszcza. Niewiele mnie to obchodziło i niewiele czułam oprócz przejmującego, grudniowego zimna. Odmrożone ręce chowałam w rękawy i tępo patrzyłam na swoje nogi odziane w za duże walonki, które mama przewiązała sznurkiem, bo  się „rozdziawiały”. Obok siedziała mama z kilku miesięczną siostrzyczką na ręku. Ojciec i brat poszli rozejrzeć się i zgłosić nas w urzędzie repatriacyjnym (PUR). Po jakimś czasie podjechały zdezelowane, klekoczące „Ziły”, zjawił się ojciec i brat i zaczęli ładować nasze paki i toboły razem z rzeczami innych przewiezionych na „Ziemie Odzyskane”. Ojciec pamiętał też, a może przede wszystkim o naszej kozie i dwóch kaczkach – repatriantkach, bo to one w czasie wojny ratowały nas być może od śmierci głodowej.



Rzeczywistość wojenna była dla mnie koszmarem nie do zaakceptowania, nie do uwierzenia pewnie, dlatego instynkt obronny kazał mi stworzyć w wyobraźni wymyślony świat, który pomagał mi przetrwać. O sobie mówiłam w osobie trzeciej, jak o kimś, kto nie pasował do wymyślonego świata cudów, księżniczek i dobrych duszków, bo jak zaakceptować taką, którą dręczyły choroby, świerzb, wszy i strach?„Ził” trzeszczał, gruchotał, skrzypiał, jakby za chwilę miał się rozsypać. Jechaliśmy na pace z ojcem, a brata wsadzili na pakę innego auta razem z kozą i częścią tobołów. Wysadzano nas i zrzucono nasze klamoty przed jakąś nie całkiem zburzoną kamienicą, w dzielnicy Wrocławia (właściwie wspomnień po mieście), która jak się później okazało nazywała się Psie Pole. Wśród ruin były fragmenty schodów. Nim zdołaliśmy się wspiąć na piętro, gdzie było mieszkanie w możliwym do schronienia  się stanie. Co prawda wisiały nad nami strzępy sufitu, a w oknach nie było szyb, ale do przetrwania na kilka dni, póki coś się znajdzie, było niezłe. Tylko, że Jurka nie było. Drugi samochód nie dojechał. Mijały godziny, potem dni, a Jurka nie było. Gdzie go znaleźć w tym morzu ruin ogromnego miasta? Ojciec zaczął poszukiwania, ale, w którą stronę się udać? Mama płakała. Dokuczał nam mróz i głód. W najbliższym punkcie PUR nic nie wiedzieli, nie było łączności. Zbliżała się wigilia 1945 roku.

I zdarzył się cud, bo jak inaczej nazwać niemożliwe? W dzień wigilii jak anioł z nieba zjawił się Jurek, chociaż nie wyglądał jak anioł. Wychudzony, zmarznięty, brudny, w jakiejś podartej bluzie. Ledwo trzymał się na chudych nogach. Skąd przyszedł? Jak nas odszukał? Ile kilometrów przewędrował i co przeżył, do dziś nie wiem. Miał wtedy 11 lat. Nic nie mówił, tylko płakał. Wszyscy płakaliśmy, a Jurek wyjął spod bluzy kawałek twardego, czarnego chleba i wręczył go mamie na święta.

Ilekroć nakrywam stół wigilijny w ciepłym mieszkaniu, wraca tamto wspomnienie. To były...szczęśliwe święta.

                                                       Romana Kaszczyc
 

Copyright (c) 2004 Echo Barlinka