Aiguille du Midi 3842m
Ponad naszymi głowami
rozpościerał się ogromny skalny okap, ograniczał on widoczność
pozostałej części ściany. Jeszcze jeden wyciąg liny i będziemy tuż
pod nim. Kilkadziesiąt metrów poniżej lśnił w przedpołudniowym
słońcu lodowiec Valle Blanche. Spływa on ze stoków doskonale
widocznego z tego miejsca Mont Blanc du Tacul. W tym morzu bieli
dało się zauważyć mały ciemny punkcik, to nasz namiot.

Kolejny wyciąg nie przysporzył
nam większych trudności i po około pół godzinie założyliśmy
stanowisko asekuracyjne tuż pod okapem. Mieliśmy do wykonania kilka
kluczowych przechwytów. Spróbować „ przewinąć się ” przez krawędź
okapu, i dotrzeć do charakterystycznej rysy, która biegnie przez
centralną część ściany. Czekał nas najtrudniejszy wyciąg na drodze
Rebuffat.

Dwa
dni wcześniej , czekając na dostateczną aklimatyzację obserwowaliśmy
z lodowca zespół wspinaczy pokonujący „ naszą drogę ”. Gdy wspinacz
prowadzący wyciąg wyszedł ponad okap i wydawało się, że droga do
pozostałej części ściany stoi otworem, nastąpiło coś dziwnego. Tkwił
w miejscu kilkanaście minut, po czym wycofał się ponownie pod okap
(a nie była to łatwa i bezpieczna operacja) i po założeniu
stanowiska do zjazdu, obaj z partnerem wycofali się ze ściany.
Zdziwiła nas taka decyzja i nie ma co ukrywać lekko
zaniepokoiła.

Ten
wyciąg miałem prowadzić ja. Podświadome emocje powodowały, że serce
biło mi znacznie szybciej. Otuchy dodawał fakt, że na drugim końcu
liny nad moim bezpieczeństwem czuwał Grzegorz, alpinista o dużych
umiejętnościach i gromadzonym przez wiele lat doświadczeniu .
Pokonywanie takiej formacji skalnej niesamowicie „wybiera” siły,
więc trzeba było zrobić to szybko i zdecydowanie, nie marnując ani
jednej cennej sekundy.
Wykonałem pierwszy przechwyt, zaraz drugi. Teraz, będąc
„przyklejonym” do niemal poziomego dachu okapu, robiłem wszystko, by
zaklinować opadające nogi, i nie dopuścić do sytuacji, w której
zawisnę na samych rękach. Grzegorz czujnie śledził każdy mój ruch i
precyzyjnie wydawał linę z przyrządu asekuracyjnego. W dole
zapraszająco uśmiechały się ogromne szczeliny Valle Blanche. Kolejny
przechwyt i sięgnąłem poza krawędź okapu. Nie mogąc zobaczyć tego
miejsca, rozpaczliwie i po omacku szukałem na tyle dużego chwytu, by
utrzymał mnie w momencie „przewinięcia” się przez krawędź. Czułem
jak z każdą sekundą siły uchodzą ze mnie, niczym powietrze z
przebitego balonu. Jest! Złapałem! Mała odstrzelona od ściany skalna
płetwa. W takiej chwili intuicja momentalnie podpowiada, czy to
wystarczy. Czy zdołam na moment utrzymać swoją masę na tym jednym
chwycie. Kolejne kilka sekund to sprężenie całej mojej energii.
Maksymalnie wytężona praca każdego ścięgna, każdego włókna mięśni.
Po chwili, ścieżko dysząc ze zmęczenia stanąłem na niedużej półce.
Byłem ponad okapem. Z dołu usłyszałem Grzegorza, był to głośny
okrzyk aprobaty. Moje tętno stopniowo powracało do wartości
normalnych a ja założyłem tak zwany „przelot” czyli przelotowy punkt
asekuracyjny.

I
wtedy to nastąpiło. Podniosłem głowę i… zobaczyłem coś, co na chwile
pozbawiło mnie kontaktu z rzeczywistością. Zobaczyłem coś, czego
przecież powinienem się spodziewać. Spodziewać się, a zobaczyć
okazało się stanowić wielką różnicę. Ponad moją głową piętrzyło się
dwieście metrów przepięknie pomarańczowego, pionowego granitu.
Ogromna skalna zerwa o nieprawdopodobnie regularnych kształtach. Jej
płaszczyznę harmonijnie urozmaicały kilkudziesięciometrowe
potrzaskane filary. Można było odnieść wrażenie, że Stwórca z
zamysłem ciosał ją jakimś gigantycznym tasakiem, tworząc to
„architektoniczne” dzieło sztuki. I to odczucie niczym nie
ograniczonej przestrzeni. Zawieszeni gdzieś między niebem, a
pomarańczowym oceanem…

W
ułamku sekundy zrozumiałem decyzję zespołu z przed dwóch dni. Jeśli
wchodząc w ścianę mieli choćby najmniejszą wątpliwość kompetencji do
jej pokonania, to ten widok bez wątpienia miał prawo ich
obezwładnić. Dla każdego musi to być moment pewnej wewnętrznej
batalii, w której ściera się magnetyzm i piękno przygody, z chłodną
kalkulacją dyktowaną przez zdrowy rozsądek.
Przez
następne godziny nasza mała dwuosobowa łódź przemierzała ten ocean
pomarańczowego granitu, by tuż przed zmierzchem dotrzeć szczęśliwie
do jego drugiego brzegu. Był to ciężki, ale bardzo satysfakcjonujący
rejs.

W
pierwszej połowie sierpnia wraz z Grzegorzem Kukurowskim (członkiem
Klubu Wysokogórskiego w Poznaniu) działaliśmy w rejonie masywu Mont
Blanc w Alpach francuskich. Wspinaliśmy się tam między innymi na
Aiguille du Midi 3842m, jej południową ścianą, drogą Rebuffat
o trudnościach 6a.
Wartym
wspomnienia jest również pobyt w Chamonix. Kilka lat temu, stojąc z
Dorotą na szczycie Mont Blanc, ponieważ górę zdobywaliśmy od strony
włoskiej, mogliśmy tylko z daleka podziwiać malownicze położenie tej
wioski. Jest to bodaj najsłynniejszy kurort alpejski i niewątpliwie
mekka europejskiego alpinizmu. To tu się wszystko zaczęło. To z
Chamonix właśnie, wyruszali w 1786 roku pierwsi zdobywcy Mont Blanc,
Jacques Balmat i Michel Paccard. Z przyjemnością też przypomnę fakt,
że jako ósmy człowiek na świecie zdobył ten szczyt polski poeta
Antoni Malczewski w 1818
roku.
Jarek Skowron
|