MONTE ROSA 4634m
Podczas moich kilku wspinaczek na
graniach Matterhornu, spoglądając na rozpościerającą się wokół
panoramę Alp, nie sposób było nie zatrzymać wzroku na tym ogromnym,
błyszczącym w słońcu „diamencie”. Monte Rosa położona w Alpach
Walijskich, jest największym alpejskim masywem, chociaż Mont Blanc
przewyższa ją, nie stanowi on takiego ogromu skał i lodu. „Żadna
inna góra nie osiąga takiej wielkości” napisał w swoich notatkach
słynny Leonardo da Vinci, który przyglądał się jej podczas
wspinaczki na Monte Bosso. Na masyw składa się kilka
czterotysięcznych wierzchołków, z których największą wysokość osiąga
Dufourspitze 4634m - drugi, co do wysokości szczyt Alp i najwyższy w
Szwajcarii. Pomyślałem wówczas, że warto było by kiedyś spróbować…

Nie spłynęło aż tak wiele wody z alpejskich lodowców, a ja
pokonywałem samochodem kolejne górskie serpentyny, by dotrzeć do
podnóży Monte Rosy. Towarzyszyła mi trójka przyjaciół z gorzowskiej
Gawry: Sylwia Bukowicka, Piotrek Pilecki i Rafał. Z przyjemnością
nadmienię, że Sylwia jest jedną z aktywniejszych himalaistek w
Europie. Jej ogromnym osiągnięciem było zdobycie w ciągu jednego
roku dwóch ośmiotysięcznych szczytów w Himalajach – Cho-Oyu i
Gasherbrum II.
Gdy przejeżdżaliśmy przez przełęcz Furkapass (ok. 2500m)
zatrzymaliśmy się na dłuższy postój. Z tego miejsca rozciąga się
przepiękny widok na schodzący jęzor lodowca, z pod którego z hukiem
wypada strumień lodowatej wody, by po chwali spływać już bardziej
leniwie w dół ogromnej doliny. Tu bierze swój początek rzeka Rodan.
W końcu po wielu godzinach kręcenia kierownicą dotarliśmy do Zermatt.
Z tej miejscowości można ruszać z plecakiem w stronę takich szczytów
jak Monte Rosa, Brejthorn czy… Matterhorn, który swą niezwykłą
sylwetką strzela w niebo niemal nad samą wioską. Odżyły wspomnienia,
bo to tu przed kilku laty wspólnie z ANDRZEJEM zakochaliśmy się w
tym najpiękniejszym ze szczytów.

Po spędzonej nocy na campingu w Zermatt rankiem udaliśmy się do
punktu METEO dowiedzieć się, jakie warunki będą w górach przez kilka
kolejnych dni. Nie zapowiadało się najgorzej. Następnie pozwoliliśmy
sobie na mały luksus i skorzystaliśmy z kolejki, która wywiozła nas
do górnej stacji Gornergrat (2200m). Po półgodzinnym marszu górską
ścieżką dotarliśmy do skraju moreny bocznej lodowca Gornergletscher,
by następnie zejść jakieś 200m i wkroczyć na lodowiec. Dopiero z
tego miejsca mogliśmy zobaczyć Monte Rosę w całej jej okazałości.
Błyszcząc w słońcu oślepiała i zniewalała swym ogromem i prezencją.
Tuż poniżej skalnego szczytu rozlewało się morze falujących pól
lodowych wyglądających niczym płatki róży. Tak, to była Góra Róża.

Nie wspomniałem o ważnej dla naszego przedsięwzięcia rzeczy.
Zrezygnowaliśmy ze zdobywania Monte Rosy drogą klasyczną, czyli jej
zachodnią granią. Jakiś czas wcześniej natknąłem się na informację,
że na południowej ścianie znajduje się skalny filar o nazwie Cresta
Rey. Jest on dużo trudniejszy technicznie, ale stanowi przepiękną
drogę wspinaczkową. Oferuje poruszanie się w litej skale ( umożliwia
to zakładanie pewniejszej asekuracji i zmniejsza prawdopodobieństwo
zrzucenia „biurka” partnerowi na głowę), oraz ma południową wystawę,
co daje szansę na mniejsze ilości zalegającego śniegu na filarze i
poprawia warunki wspinania. Przeglądając w internecie portale
wspinaczkowe nigdzie nie natrafiłem na informacje o polskich
przejściach tego filara. Myślę, że jeśli Cresta Rey zdobywali
wcześniej Polacy to było to wiele lat temu. Takiemu wyzwaniu nie
sposób było się oprzeć.

Przez następne kilka godzin trawersowaliśmy Gornergletscher, by
„wbić” się w kolejny lodowiec Granzgletscher. To w jego górnej
części znajduje się podstawa naszego filara. Pierwszy biwak
spędziliśmy bezpośrednio na lodowcu na wysokości ok.3200m. Pogoda
utrzymywała się ładna, więc mogliśmy podziwiać zaczerwienione
promieniami zachodzącego słońca otaczające nas szczyty. W
bezpośrednim sąsiedztwie majestatycznie wyrastały ściany Castora,
Poluxa i Lyskama. Może kiedyś również tam… Cały następny dzień
mozolnie pięliśmy się w górę lodowca, klucząc między coraz gęstszym
labiryntem szczelin. Wieczorem zgodnie z planem, po wykopaniu w
śniegu małej platformy postawiliśmy namiot na wysokości 4200m.
Nieopodal za szczeliną brzeżną startowała Cresta Rey. Biwakowanie w
Alpach na takiej wysokości nie jest częstą praktyką, gdyż wiąże się
z tym wiele zagrożeń, ale nasze wyzwanie wymagało takiej strategii.
Gdy już leżeliśmy w ciepłych śpiworach pewna potrzeba o charakterze
fizjologicznym zmusiła Sylwię do opuszczenia namiotu. Chwilę później
dobiegły nas nawoływania, myśleliśmy, że Yeti zaatakowało nam
koleżankę. Wyjrzeliśmy na zewnątrz i wszystko stało się jasne.
Idealnie widoczny z tego miejsca Matterhorn, otoczony czerwieniami,
fioletami, purpurami zachodzącego słońca tworzył zapierającą dech w
piersi magiczną scenografię. Piękna nagroda za trud mijającego dnia.

Następnego ranka, gdy pierwsze promienie słońca rozjaśniły Cresta
Rey my byliśmy już w trakcie zaawansowanego wspinania. Filar w
płaszczyźnie ściany stanowi na tyle ewidentną formację skalną, że
najczęściej nie nastręcza większych problemów w wyszukiwaniu
właściwej drogi. Dało nam to możliwość rozpoczęcia akcji, gdy było
jeszcze ciemno. Powoli, metr po metrze posuwaliśmy się ku
wierzchołkowi nie napotykając na żadne nieprzewidziane problemy.
Pogoda „trzymała”, a my mimo narastającego zmęczenia byliśmy w
świetnych nastrojach. Czuliśmy pełną radość z tego, co robimy, i
poiliśmy zmysły tym, co się rozgrywało wokół nas. Około godziny
trzynastej podnosząc głowę po pokonaniu małej, skalnej ścianki
zobaczyłem przed sobą dwóch alpinistów, a obok nich stalowy krzyż.
To mogło oznaczać tylko jedno. Chwilę później cała nasza czwórka
stała na Dufourspitze (4634m), drugim, co do wysokości szczycie Alp.
Wierzchołek stanowiły dwa nieduże bloki skalne i wspomniany krzyż.
Pogoda wydawała się być stabilna, mieliśmy dostateczną ilość czasu
na kontynuowanie bezpiecznego zejścia, więc „delektowaliśmy” się
chwilą, na którą ciężko pracowaliśmy przez ostatnie dni. Spojrzałem
ponownie na stalowy krzyż i w mojej pamięci przywołała się smutna
historia dotycząca tego miejsca. Dwa lata wcześniej rozegrała się tu
tragedia z udziałem czwórki Polaków, zdobywających szczyt drogą
klasyczną. Na wierzchołku stanęli dopiero około godziny 8
wieczorem!!! Byli bardzo zmęczeni, zbliżała się noc, więc
postanowili przeczekać do rana na szczycie. Niedługo potem rozpętała
się burza. Podczas, gdy próbowali założyć zjazd na linie w szczyt
uderzył piorun. Na chwilę wszyscy stracili przytomność, gdy doszli
do siebie okazało się, że jedna osoba nie żyje. Pozostałym jakoś
udało się rozpocząć zjazd w ścianę, mimo że burza wciąż trwała.
Podczas ewakuacji kolejna osoba obsunęła się kilka metrów łamiąc
nogę. Dzięki temu, że noc nie była aż tak zimna i wietrzna udało im
się jakoś przeczekać do rana i przez telefon zawiadomić służby
ratownictwa górskiego. Ewakuował ich śmigłowiec zabierając również
ciało kolegi ze szczytu. Tego, co się stało w żaden sposób nie da
się już zmienić, może to jednak być przestrogą dla innych, by nie
powtórzyć błędów, za które przyszło im zapłacić tak wysoką cenę.

Zejście rozpoczęliśmy granią będącą drogą klasyczną, miała ona
sprowadzić nas na przełęcz, z której można bezpiecznie dostać się na
lodowiec. Mimo że nic tego nie zapowiadało podczas zejścia
radykalnie popsuła się pogoda. Rozpętała się śnieżyca z silnie
wiejącym wiatrem, co bardzo ograniczyło widoczność. Wiedząc, że czas
gra na naszą niekorzyść zrezygnowaliśmy z końcowego odcinka grani i
wykonaliśmy ryzykowny zjazd stromą, lodową ścianą, pod którą
majaczyła ogromna szczelina brzeżna lodowca. Gdy byliśmy u dołu,
mimo złej widoczności udało nam się znaleźć mały mostek śnieżny,
którym dostaliśmy się na lodowiec. Gdy dotarliśmy do namiotu
dochodziła dziewiąta, byliśmy bardzo zmęczeni i przemarznięci. Ale
dotarliśmy do DOMU, gdzie czekały nasze ciepłe śpiwory, gdzie chwilę
później palniki topiły śnieg na upragnioną herbatę. Bogowie Gór tego
dnia stanęli po naszej stronie.
Jarek Skowron
|