AZYMUT NA ALPY RETYCKIE
W sierpniu minionego roku odbyła się
"rodzinna" wyprawa, której celem był najwyższy szczyt Alp Wschodnich
- Piz Bernina. Dlaczego "rodzinna"? A to dla tego, że zebrała się na
nią cała nasza rodzinka -. ja z Dorotą i nasz szesnastoletni syn
Aron. Podróżowaliśmy już w takim składzie, były to wyjazdy na
wspinanie w skałach Krymu, Chorwacji czy Włoch, ale dla Arona nigdy
nie były to góry wysokie. A tam wyzwania stawiają poprzeczkę
znacznie wyżej. Czwartym uczestnikiem zdarzeń był nasz lekarz
wyprawowy w osobie Mikołaja Babiszkiewicza - chirurg pracujący w
jednym z gorzowskich szpitali, a za razem świetny i doświadczony
alpinista.

Piz Bernina to
szczyt o wysokości 4049 m, połozony w Alpach Retyckich na granicy
szwajcarsko-włoskiej. Dwie główne drogi wejściowe to północna grań
Biancograt od strony szwajcarskiej i Spallagrat będąca południową
granią dostępną od strony Włoch. Wybór padł na Spallagrat, której
trudności techniczne są nieco mniejsze, a i inne uroki pobytu we
Włoszech nie pozostały tu bez znaczenia.
Pierwszego dnia akcji górskiej
dotarliśmy w okolice przełęczy Marinelli, gdzie na wysokości około
3000 m rozbiliśmy nasz obóz. Był to bardzo ciężki i długi dzień, a
pogoda nie była jakoś po naszej stronie. Już po dwóch godzinach
marszu zaczął siąpić deszcz, który wraz z pokonywaniem wysokości
zamienił się w prószący śnieg. Doskwierały wypchane plecaki ( Aron
zgodnie z umową nie miał żadnej taryfy ulgowej), byliśmy przemoczeni
i szło się ciężko, jak to pierwszego dnia w górach bywa. Gdy
rozbijaliśmy nasz namiot było już niemal ciemno.

Następnego ranka pogoda jakoś się nie
poprawiła, i tylko brak wody zniósł nas do opuszczenia namiotu i
wymarszu do źródełka znajdującego się jakieś 200 m niżej, na końcu
skalnego żlebu. Dopiero wieczorem niebo zaczęło się wypogadzać, ale
żeby nie było za dobrze wiatr przybrał znacznie na sile. Całą
kolejną noc nasz namiot łopotał uderzany raptownymi podmuchami, co
nie wszystkim pozwalało na spokojny sen. Nad ranem ustało.
Poranek (choć nie taki wczesny, bo
trochę odsypialiśmy noc) przyniósł zauważalną zmianę pogody,
poprawiło to nasze nastroje, ponieważ niepokoiły nas kurczące się
zapasy jedzenia. Od strony doliny Valmelenco witało nas zupełnie
bezchmurne niebo, którego niczym nie zakłócony błękit rozpościerał
się aż po odległy horyzont. Tylko górne partie Piz Berniny ciągle
pozostawały w gęstych chmurach, ale nie było wątpliwości, że pogoda
się poprawia. Wszyscy poczuliśmy wyraźny przypływ energii, więc tego
popołudnia zrobiliśmy aklimatyzacyjne wejście na Punta Marinelli,
pobliski wierzchołek o wysokości 3250 m. Aron staną na swoim
pierwszym alpejskim szczycie. Wieczorem mimo, że nad Berniną wisiały
ciągle chmury podjęliśmy decyzję o ataku szczytowym.

O trzeciej w nocy musieliśmy sprostać
pierwszemu wyzwaniu, czyli opuścić nasze ciepłe śpiwory. Niedługo
później, dygocąc z zimna przed namiotem uzbrajaliśmy się w raki,
czekany, uprzęże, stuptuty (zapobiegają dostawaniu się śniegu do
butów), linę czyli sprzęt na akcję. Pierwszy odcinek to pokonanie
pnących się w górę załomów skalnych wyprowadzających nas na przełęcz
Marinelli Occidental, później na lewo w stronę lodowca Scerscen.
Niebo było rozgwieżdżone i trzymał lekki mróz, orientację
umożliwiały majaczące nad naszymi głowami cienie alpejskich
olbrzymów. Gdy wkroczyliśmy na lodowiec blask wschodzącego za
graniami słońca pozwolił na wyłączenie przymocowanych do kasków
czołówek. Po około dwóch godzinach lawirowania między szczelinami
dotarliśmy się na jego przeciwną stronę. Staliśmy przed stromym
(jego nachylenie sięgało 40-50 stopni), śnieżnym kuluarem, który
wyprowadzał na kolejną przełęcz Crasta Aguzza 3650 m. Pokonanie
kuluaru było dla Arona dużą próbą, pokrywający go śnieg tworzył firn
(bardzo twardy, ubity wiatrem i zmrożony śnieg), a w górnej części
wręcz wywiany lód. Wspinaliśmy się na atakujących zębach raków z
trudem wbijając czekany, sto metrów poniżej szeroko uśmiechały się
do nas szczeliny lodowca Scerscen.
Dopiero na przełęczy mogliśmy poczuć
ciepło pierwszych promieni słońca. Znajduje się tam schron Marko
Rosa, pod którym postanowiliśmy sobie odsapnąć. Łyk ciepłej herbaty
z termosu, widok lśniących w słońcu śnieżnych tarasów Bellavista,
które przywitały nas po szwajcarskiej stronie przełęczy, sprawiły,
że poczuliśmy odprężenie. Ale my mieliśmy swój cel. Przed nami, jak
na dłoni rysowało się ostatnie kilkaset metrów grani szczytowej Piz
Berniny, mogłem z tego miejsca analizować każdy jej fragment.
Wyglądała znacznie trudniej niż sobie to wyobrażałem. Na początku
typowo skalna, poszarpana uskokami grań, w górnej części nabierająca
charakteru śnieżnej (jak się okazało zwężała się tam do szerokości
stóp) i sam szczyt tworzący wypiętrzoną skalną turnię Widok był
imponujący, ale coraz mocniej docierało do mnie, że dla Arona
kontynuowanie tej wspinaczki może okazać się zbyt dużą porcją
wrażeń, jak na pierwszy pobyt w górach wysokich. Ryzyko jest
nieodłącznym elementem alpinizmu, jest nawet jego dopełnieniem, ale
musi to być ryzyko świadome i odpowiedzialne. Zdobywane wcześniej
doświadczenie wpływa na to, czy się na nie decydujemy i w jakim
stopniu. Aron ma jeszcze czas by to doświadczenie zdobywać i
odpowiedzialnie dokonywać wyborów co do swoich wspinaczek. Tego
dnia, na przełęczy, ja zadecydowałem za niego.
Około godziny trzynastej z Dorotą i
Mikołajem stanęliśmy na szczycie Piz Berniny. Pogratulowaliśmy
sobie, a szczególnie Dorocie, dla której był to trzeci
czterotysięczny wierzchołek. Wcześniej zdobyła Mont Blanc 4807 m. i
Jabal Toubkal 4200 m. w Afryce Północnej. Pogoda utrzymywała się
niemal idealna, zupełnie bezchmurne niebo przecinały jedynie smugi
kondensacyjne przelatujących wysoko samolotów, widoczność sięgała
pewnie ponad stu kilometrów. Jednak nie upajaliśmy się tą chwilą
długo, bo od kilku godzin w Marco Rosa czekał na nas Aron. To jemu
właśnie należały się największe gratulacje. Od kilku dni otaczały go
tylko surowe skały i lód, poczuł czym jest przenikliwe zimno, wie
już jak bardzo można być zmęczonym i spragnionym. Stawił temu czoła.
Chcąc zdobywać GÓRY, musimy nauczyć się pokonywać własne słabości, a
Aron udowodnił, że jest na jak najlepszej drodze.
Jadora
|