„Lubię przekraczać bariery...”
Mikołaj Grabowski
– aktor, reżyser, pedagog. Absolwent Wydziału Aktorskiego i Wydziału
Reżyserii Dramatu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika
Solskiego w Krakowie. W roku 1995 Prezydent RP nadał mu tytuł
naukowy profesora sztuk teatralnych. Od 1998 roku jest dziekanem
Wydziału Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie. W roku 1990 pracował w
Hochschule fur Musik und Darstellende Kunst w Grazu, gdzie prowadził
zajęcia na wydziale aktorskim. Aktualnie jest dyrektorem Teatru
Starego w Krakowie. Mikołaj Grabowski był gościem XIII Barlineckiego
Lata Teatralnego, podczas którego wystąpił wraz z Andrzejem
Grabowskim i Janem Peszkiem w spektaklu „Scenariusz dla trzech
aktorów”, a także poprowadził warsztaty teatralne z młodzieżą.

Z Mikołajem Grabowskim rozmawiała
Elżbieta Chudzik.
Elżbieta Chudzik
– 25 lat temu w jednym z wywiadów powiedział Pan: „Aktor to jest
król.” Podobnie na temat tego zawodu wyraził się w rozmowie ze mną
kilka lat temu Jan Peszek.
Mikołaj Grabowski
– Tak, aktor jest królem, ale pod warunkiem, że umie należycie
rządzić swoim królestwem. Aktor w swojej wielkiej samotności na
scenie, jednocześnie wspólnocie z innymi aktorami stoi przed
publicznością i realizuje coś nadzwyczajnego. Może powiedzieć
drugiemu człowiekowi o jego życiu więcej niż on się sam domyśla.
Marzyłem, żeby udowodnić sobie, że aktor jest kimś więcej niż tylko
komediantem, że jest demiurgiem prawie kapłanem i może swoją grą
wpływać na ludzi w sposób niezwykły. Zdarzyło mi się parę lat temu
grać w Meksyku „Audiencję II” Schaeffera. Podczas tego spektaklu
tworzę „na fortepian otwarty”. Otóż grając na strunach fortepianu
skaleczyłem się w rękę. Lizałem krew i grałem dalej. Publiczność
zrozumiała, że tego nie było w scenariuszu. Widzowie, być może przez
to właśnie zdarzenie, związali się ze mną do tego stopnia, że
dokładnie wykonywali wszystkie moje polecenia i to nie na zasadzie
zabawy z aktorem. To było nadzwyczajne; ja byłem tam na prawdę, do
końca. Nie grałem, ale stwarzałem ten spektakl. Pamiętam, kazałem
jednemu z widzów trzymać świeczkę na bucie i zapomniałem o nim.
Kończy się spektakl, ja się kłaniam i widzę jakiś niepokój wśród
widzów. Podchodzi do mnie tłumaczka i mówi: - ty nie zdjąłeś z tego
widza obowiązku i on cały spektakl, do tej pory siedzi z nogą
uniesioną do góry i z zapaloną świeczką na bucie. W tym momencie
zrozumiałem bardzo szczególnie i dogłębnie rolę aktora. Chciałbym,
żeby aktor był takim właśnie człowiekiem, który poprowadzi przez
zakamarki ludzkiego bytowania, ludzkiej psychologii, ludzkiej
wrażliwości. Jeżeli to się uda, będzie królem.
E.CH.
– Jest Pan reżyserem, aktorem, pedagogiem, a także dyrektorem. Który
z tych zawodów jest najbliższy Pana sercu?
M.G.
– Ja myślę, że moim pierwszym zawodem jest reżyseria. W czasie
studiów aktorskich jeden z moich profesorów prowadząc zajęcia
wymagał, aby każda ze scen miała swojego opiekuna. Moja opieka była
bardziej skuteczna od innych kolegów, więc scen, którymi się
zajmowałem było bardzo dużo. To był jakiś początek reżyserii.
Skończyłem studia reżyserskie, a powrót do aktorstwa nastąpił
poprzez „Scenariusz dla trzech aktorów”, gdzie zagrałem oczywiście
reżysera, no, bo cóż ja innego mogłem grać.
E.CH.
– W 68 roku dołączył Pan do awangardowej grupy muzyków tworzących
tzw. „teatr instrumentalny”. Kameralne formy muzyczne rozpisane nie
tylko na poszczególne instrumenty, ale i działania aktorskie pisał
dla tego teatru Bogusław Schaeffer. Podobno słynny „Scenariusz...”
został zainspirowany niezwykle emocjonalnymi relacjami pomiędzy
Panem, Panem Peszkiem i Andrzejem Grabowskim które to relacje
„podglądał” Pan Schaeffer podczas prób.
M.G.
– To prawda. Próby odbywały się najczęściej w nocy w Akademii
Muzycznej. Schaeffer obserwował nas w najróżniejszych sytuacjach;
kiedy graliśmy, dyskutowali czy wręcz kłócili podczas opracowywania
kolejnych scen. To była aktorska kuchnia, a efekty tego „podglądactwa”
w najlepszym tego słowa znaczeniu znalazły się później w
„Scenariuszu...”
E.CH.
– Zapewne także w „Kwartecie dla czterech aktorów”. Te spektakle to
już fenomen na scenie teatralnej. Gracie je panowie od
kilkudziesięciu lat.
M.G.
– Pierwsze wydanie „Kwartetu...” w wersji koncertowej miało miejsce
w 1974 roku tj. 31 lat temu. W 78 nastąpiła lekka zmiana wersji i od
tej pory gramy „Kwartet” zmieniając tylko aktorów. Ostatni skład to:
Frycz, Peszek i my. (Andrzej i Mikołaj Grabowscy). I „Scenariusz...”
i „Kwartet...” są to formy bardzo otwarte. Schaeffer nie pisze ról,
postaci, charakterów, nic takiego. On tworzy opisy takiego zjawiska
jak aktor na scenie – aktor grający, improwizujący, próbujący.
Dopuszcza, a nawet wręcz zachęca do improwizacji. Coś z tego sygnału
„aktor instrumentalny” zostało. My gramy tylko to, kim jesteśmy w
danej chwili, niczego nie odgrywamy. Wchodzimy na scenę i próbujemy
się spotkać właśnie w tym dniu i o tej godzinie, kiedy jest
spektakl.
E.CH.
– Wiele Pana spektakli powstało na podstawie literatury XVIII –
wiecznej. W jednym z wywiadów tak Pan to tłumaczył: „Sięgnąłem do
XVIII wieku, aby tu, w tym przedrozbiorowym okresie poszukać
wizerunku czystego Polaka. W jego stosunku do Polski, do polskości,
do drugiego Polaka – i ten wizerunek przyłożyć do mnie”.
M.G.
– To były lata siedemdziesiąte, okres, gierkowski, kiedy to
tożsamość narodowa znikała i rozmydlała się w małych fiatach,
daczach, w pogoni za meblościankami. Właściwie to już nie
wiedziałem, kim jestem. Wyrosłem przecież z miejsca, które się
nazywa Alwernia, bardzo oczywistego, mocnego i jaskrawego. Do
takiego miejsca mogłem się zawsze odwołać. I nagle to wszystko
zaczęło znikać, nawet w tej mojej Alwerni powstawały jakieś
koszmarne blokowiska, rozbudowywały się zakłady pracy, jacyś nowi
ludzie... Pamiętam, że wtedy pomyślałem sobie – rany boskie,
przecież ja muszę wiedzieć, kim jestem. Wiem, że nazywam się Mikołaj
Grabowski, ale co się stało z moją Polską, z moim dziedzictwem,
jakie są wartości, które chciałbym uznawać? Kiedyś, jadąc do Kalisza
chciałem zjeść na dworcu śniadanie. Była piąta rano. Poprosiłem
panią w restauracji dworcowej o bułkę z masłem i serem. Pani
powiedziała, że nie ma. A co jest – pytam- zupa pomidorowa. Przecież
nie będę jadł o piątej rano zupy pomidorowej. Proszę, więc panią o
kawałek chleba z masłem. Pani znów odpowiada, że nie ma, jest tylko
zupa pomidorowa. I nagle okazało się, że ta nieszczęsna zupa
pomidorowa stała się dla mnie sygnałem nihilizmu, który nastąpił w
Polsce, gdzie wszystko się wymieszało tak jak to śniadanie z obiadem
na dworcu o piątej rano. Wtedy wpadły mi w ręce „Pamiątki Soplicy”
Henryka Rzewuskiego. Zrobiłem spektakl, który stał się takim
przywołaniem własnej tożsamości. Później był „Trans-Atlantyk”, który
jest również gawędą szlachecką, oczywiście na temat, niebędący
wyłącznie tematem polskim, bo dotyczy całego dziedzictwa kultury
europejskiej czy nawet światowej, wreszcie „Opis obyczajów” Jędrzeja
Kitowicza, do którego to spektaklu przygotowywałem się bardzo długo.
Temat zafascynował mnie jeszcze na studiach. Najpierw przygotowałem
go ze studentami w formie egzaminu, później w Teatrze STU, a jeszcze
później w Teatrze im. Słowackiego. To były lata 90- i to był czas
przełomu politycznego. W spektaklu odwoływałem się do czasów saskich
sądząc, że skoro pokażę je na scenie, a były to przecież czasy
okropne, to może ktoś zrozumie, ze do tego nam już wracać nie wolno.
Ale te czasy wróciły z całym sztafażem i może nawet w jeszcze
gorszej formie.
E.CH.
– Z okresem przemian ustrojowych wiąże się spektakl, „Kto tu wpuścił
dziennikarzy” wg Marka Millera i „Obywatel, Pekosiewicz” Tadeusza
Słobodzianka. Czy teraz nie odczuwa pan potrzeby zrobienia jakiegoś
spektaklu rozrachunkowego, czy nie ma rozczarowań, zawodów?
M.G.
– Robię „Wyzwolenie”. Rozmowa z maskami dotyczy polskiej kondycji.
Jest okropna, mroczna i niedająca nadziei. Poza tym „Noc” Stasiuka
Zrobiony w Dusseldorfie – spektakl o niechlubnych stereotypach:
patrzeniu na Niemców z perspektywy polskiej i odwrotnie,
przyglądaniu się Polakom przez Niemców. I wiem na pewno, że zrobię
kolejny „Opis obyczajów”
E.CH.
– Czy w Polsce tworzy się aktualnie dobrą literaturę dla teatru?
M.G.
– Nowa literatura jest nawet dużo, niestety jest trochę koślawa.
Czasem są to 2,3 dobre sceny, ale i z tego reżyserzy robią
spektakle. W Starym Teatrze stworzyłem instytucję, która nazywa się
BAZART, czyli szukanie nowej dramaturgii. Jednocześnie dostrzegłem
zbyt dużą przepaść pomiędzy młodym pokoleniem, a literaturą
romantyczną. Zaproponowałem młodym reżyserom, aby na bazie tej
literatury przygotowali warsztaty. Zrobili 5 znakomitych spektakli,
z czego 3 weszły do repertuaru. Wierzę, że nastąpi powrót –
niesprawiedliwie wyrzuconej na bruk – dramaturgii romantyków, bo ona
doskonale obywa się bez polityki i ma nam dalej wiele do
powiedzenia.
E.CH.
– Czy mogę spytać o mistrzów lub nauczycieli, którzy mieli na Pana
jakiś szczególny wpływ?
M.G.
-Mam wielu nauczycieli, do których się z chęcią przyznaję:
Gombrowicz, Schaeffer, Swinarski, Kaliszewski, Goliński. Nie ma
chyba nikogo, kto nie spotkałby na swojej drodze osoby, z którą się
utożsamia, w której widzi wiele z tego, o czym sam myśli. Nie ma to
nic wspólnego z kopiowaniem.
E.CH.
– Czy lubi Pan eksperymentować na scenie, wychodzić do publiczności.
M.G.
– O tak, zdecydowanie lubię
przekraczać bariery, wchodzić w bezpośrednie relacje z
publicznością, witać się z nią, rozmawiać, szeptać jej do ucha.
Myślę, że nawet taka tradycyjna realistyczna literatura czechowowska
czy ibsenowska wymaga nieco innego sposobu narracji. Przecież nie
mogę nie uznać tego faktu, że jak stoję na scenie to gram także
wobec publiczności. Spektakl jest także rozmową z widzem, a nie
tylko z partnerem Np z kolegą Peszkiem. Sztuka jest relacją między
widzem i aktorem jest przepływem myśli, przepływem intencji i
emocji.
E.CH.
– Teatr otwarty i Kraków to bardzo, bardzo Tadeusz Kantor.
M.G.
– Ja się trochę wychowałem na Kantorze. Chociaż oczywiście kultura,
z której wyrósł Kantor jest nieco inna od tej, w której ja wyrosłem,
bo to była przecież kultura żydowska, z której skarbnicy zresztą
Kantor czerpał ile to tylko było możliwe, podobnie jak ja z kultury
polskiej. Kantor fascynował mnie przez fakt takiego właśnie
otwartego teatru, teatru, który kreował się w momencie jego
przedstawiania. Kantor stał na scenie i dyrygował aktorami. Bardzo
nie lubił aktorów zawodowych. Bardzo mi odpowiada ten rodzaj
narracji.
E.CH.
– Wśród Pana wychowanków są znane
nazwiska. Czy widzi Pan w efektach ich pracy trochę siebie?
M.G.
– Reżyser zawsze trochę wychowuje nawet, jeżeli ma do czynienia z
dojrzałymi osobowościami, które nie potrzebują trzymania za rękę. Na
przykład z Peszkiem i Fryczem zrobiliśmy wspólnie tyle spektakli, iż
mogę powiedzieć, że jakby wyrośli także z mojego kręgu. Często widzę
wpływy moje i Krystiana Lupy w późniejszych pracach młodych
reżyserów, a naszych wychowanków. Pamiętam jak zaproponowałem
Grześkowi Jarzynie na III roku studiów zrobienie Fredry. Stwierdził,
że to ramota i prawie zmusiłem go do podjęcia tej próby. Wybrał
sceny miłosne ze „Ślubów panieńskich” i zrobił to celująco. Tak się
zapalił do tego, narzuconego mu w końcu przeze mnie tematu, że po
kilku latach zrobił jeden ze swoich najlepszych spektakli i były to
właśnie „Śluby panieńskie”. Niektórzy absolwenci otwarcie przyznają
się do swoich profesorów, inni nie. Jarzyna się przyznaje. Jarzyna
się przyznaje.
E.CH.
– Dziękuję pięknie za rozmowę i życzę wielu wspaniałych spektakli i
genialnych ról.
|