Wywiad z Wojciechem
Malajkatem
Z Wojciechem Malajkatem – aktorem, reżyserem i wykładowcą – gościem
XII Barlineckiego Lata Teatralnego rozmawia Elżbieta Chudzik.

Elżbieta Chudzik – W wywiadzie dla
Echa Barlinka znakomity aktor pan Jan Peszek powiedział: „Aktor to
jest król”
Wojciech Malajkat – Nie
wiem, co chciał powiedzieć pan Jan Peszek, ale byłoby dobrze gdyby
tak było. Aktor wychodzi na scenę, ludzie zamierają, wstrzymują
oddech tak jak podczas wejścia koronowanej głowy. Niestety nie
każdemu się udaje lub udało przeżyć taki moment. Ale pan Jan Peszek
to jest król.
E.Ch. – Teatr karmi się Hamletem. Pan
zagrał tę rolę mając 23 lata i został najmłodszym Hamletem w
historii powojennego teatru polskiego. Zagrać tę rolę to podobno
osiągnąć w teatrze wszystko, czyli po niej już nic?
W.M. – No właśnie i trochę
mnie to martwi, ale jak dotąd, mimo że minęło już 18 lat od tego
ważnego dla mnie debiutu uniknąłem zamknięcia sobie drzwi.
Udało mi się zagrać jeszcze wiele ról szekspirowskich i nie tylko, a
to by znaczyło, że teoria, iż po Hamlecie już nic nie za bardzo
przystaje do życia.
E.Ch. Czy chciałby pan zagrać Hamleta
jeszcze raz z perspektywy tych kilkunastu bogatych w realizacje
aktorskie lat.?
W.M. – Hamlet to moim
zdaniem kapitalna i największa w historii dramatu rola z wieloma
płaszczyznami, emocjami i misterną konstrukcją. Mam nadzieję, że
jeszcze mi się przytrafi, chociaż... właściwie to już mi się
przytrafiła. Co prawda nie w takim stricte szekspirowskim
przedstawieniu, ale w Hamlecie Wyspiańskiego. ( The Tragicall
Historie of Hamlet...świeżo przeczytana i przemyślana przez St.
Wyspiańskiego)
E.Ch. – Stworzył pan wspaniałe kreacje również w repertuarze
komediowym.
Po znakomitych recenzjach można wnosić, iż równie łatwo potrafi się
pan odnaleźć w wielu konwencjach teatralnych.
W.M. – Zdaje się, że Pan
Bóg był dla mnie łaskawy i dał mi możliwość zagrania wszystkich
gatunków ról włącznie z farsą.
E.Ch. – Każdy tęskni za mistrzem.
Ktoś powiedział, że zakochujemy się w mistrzach z tęsknoty za
odkryciem czegoś, czego jeszcze nie odkryliśmy w sobie.
W.M. – Moim mistrzem,
jeżeli chodzi o reżyserów jest z pewnością Jerzy Grzegorzewski, w
którym się w pewnym sensie zakochałem i który już od kilkunastu lat
zaprasza mnie do swoich przedsięwzięć. Natomiast, jeżeli chodzi o
aktorów to takim moim natchnieniem był Marek Walczewski, z którym
grałem w Teatrze Studio. Był, ponieważ teraz jest ciężko chory i nie
występuje.
E.Ch. – Piotr, Gruszczyński w swojej
książce „Ojcobójcy” napisał tak: „ Trzeba w sobie zabić ojca –
nieważne czy był duchowym mistrzem czy upiorem z dzieciństwa –
narodzić się samemu z piętnem zbrodni”
W.M. To nie jest żadne
odkrycie. To, że moją fascynacją jest Jerzy Grzegorzewski jako
twórca i inscenizator i Marek Walczewski jako aktor i kreator ról
nie znaczy, że ja chcę robić i czynić to samo. Nie, nie ja chcę być
Malajkatem i chcę być indywidualnością. Natomiast skoro pani pyta o
tych, od których ja czerpię garściami to byli właśnie oni. Ale to
nie ma nic wspólnego z naśladownictwem.
E.Ch.- Dla mnie bardzo ważna w
teatrze jest dewiza Tadeusza Kantora „budować w spektaklu pole
wzruszenia”.
W.M. – Mnie się wydaje, że
takim idealnym, optymalnym rozwiązaniem w teatrze i w sztuce w ogóle
jest sytuacja, kiedy widz jest i wzruszony i poruszony tematem.
Jeżeli ja czasem zajmuję się reżyserią bądź w teatrze bądź w szkole
ze studentami to staram się – różnie mi to wychodzi – żeby poruszać
obie te płaszczyzny: wzruszenie, ale także i intelekt. To
przedstawienie, a właściwie zalążek przedstawienia, które
przygotowuję tutaj z młodzieżą będzie pokazane na rynku i tym samym
pozbawione pewnej kameralności. Dlatego będziemy w nim dotykać tylko
i wyłącznie emocji, czyli śmiechu, wzruszenia, zaskoczenia. Bo nie
jest to przecież miejsce na intelektualną zabawę, co nie znaczy, że
rozrywka sama w sobie nie jest również intelektualnym wyzwaniem.
E.Ch. – Tak się komercja wszędzie
panoszy, taka jest potrzeba rozrywki, że ludzie teatru coraz
częściej zaczynają ze sztuką wychodzić na ulicę i w różne dziwne
miejsca. Z jednej strony to dobrze, bo teatr przychodzi do widza
nawet tego zupełnie nie wyrobionego, ale czy z drugiej strony czegoś
po drodze nie gubi.
W.M. – Najwięksi twórcy –
nie gubią, a ci, którzy dają się zjeść komercji, populizmowi i
efekciarstwu nie są z najlepszego kruszcu
E.Ch. – Czy film traktuje pan na równi z teatrem?
W.M., – Jeżeli chodzi o
gatunek jest on niezwykle ważny. To jest przecież sztuka z wielkimi
osiągnięciami i absolutnie nie mogę powiedzieć, że jest to wyzwanie
jakby mniej szlachetne i okupione mniejszym wysiłkiem.
E.Ch. Gdyby nie był pan aktorem?
W.M. To byłbym
nauczycielem. To moja ogromna pasja. Teraz moje marzenie się
spełniło, bo od 10 lat uczę w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej
Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, której to uczelni jestem zresztą
absolwentem.
E.Ch. – Podobno zaczął pan malować.
W.M. – Tak, namalowałem 4
obrazy, z tym, że ja nie wiem czy jest w ogóle, o czym mówić.
E.Ch. Najbliższe plany.
W.M. – Reżyseruje w
teatrze SYRENA spektakl „Stalowe magnolie” w doborowej obsadzie:
Joanna Żółkowska, Krystyna Sienkiewicz, Ada Biedrzyńska, Jolanta
Żółkowska, Marta Walesiak i Kasia Zielińska.
We
wrześniu premiera i to i spędza mi sen z powiek.
E.Ch. Widzę, że spogląda pan na
zegarek, bo za dwie minuty rozpoczyna pan próbę z młodzieżą.
Słyszałam, ze jest pan ogromnie wymagający i spóźnień raczej nie
toleruje. Wobec tego ostatnie pytanie: jak postrzega pan nasze
miasto i prace z młodzieżą?
W.M. – Miasto jest piękne
i z charakterem. Dużo uśmiechniętych ludzi. Jestem pod wrażeniem, że
tutaj tak kapitalnie toczy się życie i to rozrywkowe i to codzienne.
Jest wiele miejsc w Polsce, które nie są tak szczęśliwe. Co do
młodzieży to jest taka jak wszędzie; części się chce bardziej,
części mniej. Ale cieszy mnie to, że w ogóle się chce.
E.Ch. – Dziękuję za rozmowę.
|